Wpis zaktualizowany 1 sierpnia, 2019
Gdyby Ania z Zielonego Wzgórza zamiast na Wyspie Księcia Edwarda mieszkała w Zachodniej Kanadzie, pewnie wybrałaby Sunshine Coast.
- po pierwsze nazwa, wypisz-wymaluj jak z Aninej wyobraźni.
- po drugie krajobraz różny od lasów deszczowych wokół Vancouver. Podobny za to tego, który opisała Monika, odwiedzając Wyspę Księcia Edwarda.
- po trzecie, pomimo, że Sunshine Coast jest tak blisko największego miasta zachodniej Kanady, znakomicie odizolowane. Nie ma z Vancouver żadnego mostu. Trzeba przypłynąć lub przylecieć. Bardzo romantycznie, westchnęłaby Ania.
Myślę, że Sunshine Coast nadawałoby się jej znakomicie.
I gdyby jeszcze Ania żyła współcześnie, to idę o zakład, że żeby sobie życie z piątką szóstką dzieci osłodzić, chodziłaby na lody Spicy Mama – więcej info niżej.
Ale coś musicie wiedzieć o naszym pobycie na Sunshine Coast.
Nie był udany. Mimo, że moje pierwsze wrażenie z wyspy było mocno w stylu Ani, a więc mogłam więcej wybaczyć. Niepowodzenie, który nas na Sunshine Coast prześladowało, nie miał w sobie nic z rozkosznych pechowych pomyłek Ani. I choć w sumie wszystko skończyło się dobrze, to wolałabym chyba włosy na zielono pomalować niż po raz kolejny popłynąć na wyspę.
Wyjechaliśmy na długi weekend, Victoria Day. Coś jest bardzo nie tak z moją pamięcią, skoro co roku przy okazji dowolnych świąt i długich weekendów zapominam, że Kanadyjczycy uwielbiają wyjazdy i na pewno będzie tłocznie na ulicach, i wszędzie.
Oczywiście było mnóstwo ludzi. Powinnam była zrobić rezerwację promu do Gibsons, miasta portowego na Sunshine Coast, o tak. A ponieważ się spoźniliśmy i nie było już miejsc dostępnych w rezerwacji, to pozostało nam czekanie w kolejce, w Horseshoe Bay, we Wschodnim Vancouver. Mieliśmy nadzieję, że na któryś prom nas wpuszczą. Z powodu braku rezerwacji na prom powrotny, zdecydowaliśmy się również wcześniej wrócić.
Prom płynie około 40 minut.
→ Trochę o promach czyli BC Ferries pisałam przy okazji naszej jednodniowej wycieczki do Victorii, stolicy B.C.
W przypadku Sunshine Coast starczyło mi jedynie przytomności umysłu, żeby wcześniej zadbać o rezerwację miejsca kempingowego.
Wybraliśmy kemping w parku prowincjonalnym Porpoise Bay.
Kemping standardowo wyposażony miał jeden wielki minus – wspólne miejsca na ognisko, dostępne dopiero od popołudnia. To, co nam się nie podobało, może jednak być zaletą – cóż zbliża ludzi bardziej niż widok płonącego ognia?
My na kempingu byliśmy w dwie rodziny i jednak indywidualne miejsce na kiełabski i pianki ułatwiłoby nam dzień. Plus, kto powiedział, że nie można jeść Smores (herbatnik przełożony podpieczoną pianką i czekoladą) na śniadanie?A na butli gazowej ciężko upiec.
Poza tym były prysznice, toalety, woda w kranie. Krótki spacer prowadził na wybrzeże, szerokie, ale z marnym widokiem.
→ Jak kemping wygląda? – link do strony BC Parks
Ten widok nas rozczarował najbardziej. Taki powiedziałabym, z przeciętnego polskiego jeziora, czyli lasy dookoła. Jadąc na kemping ładną Sunshine Coast Highway (zwaną też autostradą 101) mijaliśmy sporo urokliwych miejsc tuż nad wodą i mieliśmy nadzieję, że Porpoise Bay też tak wygląda. A tu psikus.
Są na szczęście inne rzeczy, oprócz gapienia się przed siebie, które możesz robić będąc na kempingu:
- pływać kajakiem (możesz też w Vancouver, wiesz?), canoe czy na desce z wiosłem (paddle board). Albo po prostu pływać (chociaż woda była zimna, dzieciom to nie przeszkadzało)
- jeździć rowerem po wyspie i skorzystać ze specjalnych miejsc kempingowych tylko dla rowerzystów (bike-in, camp-in sites)
- spacerować – tutaj polecamy ścieżkę tuż koło kempingu, nad Agnus Creek (może 20 minut spaceru, wózek też da radę). Strumień mienił się żółtym kolorem, więc pyszne warunki do zabawy w poszukiwaczy złota!
Niestety poza tym spacerem nie udało nam się wyjść na żaden porządny szlak, bo pech.
Dał o sobie znać w sobotę z rana.
Najpierw budzimy się na płasko na podłodze namiotu. A pamiętam, że wieczór wcześniej ofiarnie pompowałam dwa materace rozmiar Queen, marki Coleman, jeden dopiero co kupiony, świeżutki, rozpakowany. Fakt, że kupiony w promocji w Canadian Tire, ale sporo tam kupujemy, ale i nigdy nie było problemów.
Tym razem jednak pech. Z materaca zeszło powietrze. Szybkie główkowanie – śpimy do końca pobytu na zmianę, z 1/2 rodziny na podłodze, czy jedziemy do najbliższego miasta wymienić. Byliśmy jakieś 5 km za Sechelt, więc dałoby radę.
Gdyby nie…. guma w kole, flak, dętka, koło samochodowe bez życia. Eh.
Środek lasu, środek długiego weekendu, ustawy zabraniającej handel w niedziele nie ma, ale się nie łudzę, przy takiej pogodzie mechanik samochodowy z Sechelt pewnie wybył na wypoczynek. Jakbym była mechanikiem, to by pojechała. A my w kropce.
→ Jak Sechelt wygląda – link do miejskiej strony
Kuba wziął materac, wsiadł do samochodu naszego nieszczęsnego i ruszył na poszukiwanie wulkanizacji. Wrócił po godzinie, materac wymienił, a koło podpompował na stacji w Sechelt, ale widać że wciąż schodzi powietrze.
Decyzja – jedziemy wszyscy, tym razem do Gibsons, może tam będzie jakaś cywilizacja, czytaj otwarty warsztat samochodowy.
I tadadam, proszę Was, był! Jeden! A zapytaliśmy w co najmniej sześciu miejscach. Koło nam załatali, kazali przy najbliższej okazji wymienić i puścili.
A my, myk do Gibsons, odreagować przy jakimś jedzeniu.
Na kemping przyjeżdżamy z własnym jedzeniem, ale jak się trafi okazja, nie pogardzimy specjałami kuchni kanadyjskiej [hehehe, wzgardliwy chichocik, bo ze specjałami kanadyjskimi mamy na razie nie po drodze].
Ale w Gibsons nas zaskoczyła jedna taka morska restauracja: Waterfront Restaurant, z widokiem na zatokę, że ochocho, akcje kuchni kanadyjskiej poszły w górę!
Nie wiem, czemu jedzenie się nie załapało na żadne zdjęcie, hmmm. Dla naszych dzieci są dzieciowe przysmaki, czyli chicken nuggets, frytki i inne badziewie (sorry chłopaki), a dla reszty wielce pyszne sałaty z morskimi przysmakami. Ja polecam krewetkową!
Przez okno widzieliśmy kolejki (na schodach stali) do kolejnego polecanego baru typu fish’n chips: Smitty’s Oyster House.
Ja nie wiem, co wszyscy mają z tą rybą w panierce i frytami. Wszędzie taka sama. Czy mogę już poprowadzić Kuchenne rewolucje? 😉
Samo Gibsons jest uroczym miasteczkiem, z malutkim portem i pysznym widokiem.
→ Jak Gibsons wygląda? – link do miejskiej strony
Te maziaje na zdjęciu wyżej po prawej to są lody. W Gibsons okazało się, że ja jednak lubię lody, bo były wyśmienite, ręcznie robione, o niespotykanych smakach.
Wspomniana na początku Spicy Mama to czekoladowe z papryczką chilli. Mnie o obłęd przyprawiły waniliowe z papryczką jalapeno. Kulka tańsza niż w Olimpic Village, w Vancouver.
Wszystkie smakołyki, bo w karcie są nie tylko lody, podaje rodzina. W miejscu totalnie bezpretensjonalnym, czyli u Mika (Mike’s place).
Ta kawiarnia wygląda dokładnie tak, jak powinno wyglądać modne miejsce dla hipstera z jabłuszkiem. Ale jest prawdziwa, a nie wystylizowana, dam głowę, że od wejścia poczujesz różnicę!
Kto ma dreszcze i się boi, bo w pobliżu Smuggler Cove?
Być może gdzieś jeszcze w ukryciu jest rękopis Ani z Zatoki Przemytników, taki prequel Zielonego Wzgórza.
Ania przypomina w nim Fizię Pończoszankę, jeszcze nie jest sierotą, i wraz z mamą i tatą sieją postrach na Pacyfiku.
Albo szaleją w Półksiężycowej Zatoce (Halfmoon Bay) wraz z królem tutejszych przemytników, Larrym Kellym, ksywka Pirat.
→ Więcej o historii całej wyspy – link do strony muzeum Sunhine Coast
Do Smuggler Cove Provincional Park jest kawałek samochodem, dla samej nazwy i historii warto pojechać. Jeśli jednak masz mało czasu, to zejścia nad zatokę bliżej miasta są równie urokliwe.
Reasumując: ładnie było, ale pewnie minie sporo czasu, zanim się znowu wybierzemy. O ile w ogóle.