Wpis zaktualizowany 22 października, 2019
Pierwszy post o sytuacji z legalizacją marihuany w Kanadzie opublikowałam w maju 2015. Rok później na łamach internetowego magazynu FUSS ukazał się dłuższy mój tekst, którego podstawą był tamten post. Postanowiłam zatem odświeżyć go, i zamienić oryginał na tekst z FUSS’a. Miłego czytania
Przewałkowano ten temat w te i we wte. Najwyraźniej ojcowie miasta i mieszkańcy nie mają go jeszcze dość, jakieś regulacje i rozmowy w toku, co pobiorę darmową gazetkę uliczną Metro, to z pierwszej strony listek mruga znacząco.
Można z gazetą w dłoni znaleźć miejsca zielone, się leniwie wyciągnąć, towarzysko rozgadać, usiąść z psem przy grillu.
Można się maślanym wzrokiem pogapić na otoczenie. Ręką trawę zieloną leniwie pomacać. A drugą ręką trawę niezieloną skręcić.
Jak w Kanadzie wygląda medyczna marihuana?
W Polsce jakieś niebotyczne lata więzienia czekają tego, kto maryśkę przy sobie posiada, bo władza wnikać nie będzie, na ile jest mu to potrzebne, by w cierpieniu ulżyć, o nie, ważne, że nielegalne, więc cap i mamy gostka.
Medyczna marihuana jest legalna tak w Vancouver, w prowincji Kolumbia Brytyjska, jak i w całej Kanadzie, gdzie dostęp do problematycznego leku i jego produkcja są uregulowane ustawą rządową.
Zostało wyraźnie powiedziane, ile można mieć na własny użytek oraz co zrobić, żeby dostać licencję producenta/sprzedawcy.
Ministerstwo Zdrowia wzbrania się co prawda przed nazwaniem jej lekarstwem, ale nie podważa prawa pacjentów do stosowania takiej formy terapii, o ile jest ona zalecona przez właściwą organizację medyczną i zarejestrowana we właściwym miejscu.
Niedawno ministerstwo wydało najnowszą wersję przewodnika po medycznej marihuanie.
Na ponad 150 stronach skrupulatnie opisano, jak stosować tę kontrowersyjną formę leczenia, a w stosunku do poprzedniej wersji manuala dorzucono sporo nowych informacji, m.in. o wpływie marihuany na niektóre choroby umysłowe czy jazdę samochodem.
Rząd używa bardzo ostrożnych sformułowań, żeby broń boże nie zostać posądzonym o propagowanie zioła.
Odnoszę wrażenie, że do obrotu maryśką Kanada podchodzi tak jak do sprzedaży alkoholu: nie polecamy, ale nie zabraniamy całkowicie, bo swój rozum macie, a poza tym wiadomo, że jak się czegoś zabroni, to na pewno będzie to można dostać w inny sposób. Nielegalny i niebezpieczny.
Zioło, dasz miastu zarobić?
Mimo to jest obszar związany z tym biznesem, ukryty w wielkim limbo, który podniósł ciśnienie włodarzom naszego miasta.
Chodzi o tzw. pot shopy, w których sprzedaż leczniczej marihuany nie jest w Kanadzie uregulowana.
W maju 2015 w Vancouver działało 85 takich przybytków. To specyficzne apteki-kluby, które próbują organizować coś w rodzaju wspólnoty, gdzie zakupów mogą dokonywać jedynie zarejestrowani członkowie, teoretycznie na podstawie recept.
I to właśnie te sklepy były solą w oku rządu, a i miasto miało o czym myśleć.
Temat punktów sprzedających marihuanę, a konkretnie tego, czy Vancouver ma coś zrobić, żeby na nich zarobić, wałkowano rok temu we wszystkich gazetach.
Z pierwszych stron listek mrugał znacząco i tylko miejscami pojawiały się informacje o trzęsieniu ziemi w Nepalu albo innym „pomniejszym” wydarzeniu.
Jest się nad czym zastanawiać – biznes maryśkowy wzrósł w przeciągu roku o jakieś 150%.
W Vancouver chyba tylko branża budowlana ma się lepiej.
Sporo pieniędzy z opłat licencyjnych, z podatków wszelakiego rodzaju, to nie jest takie hop siup, żeby się nad tym nie pochylić.
Z drugiej strony jednak nielegalne (zdaniem rządu konserwatywnego premiera Stephena Harpera), nieuregulowane (zdaniem miasta) były te sklepiki, to nie Amsterdam, proszę pana, coś trzeba zrobić.
I wtedy Vancouver jako pierwsze kanadyjskie miasto wprowadziło miejskie rozporządzenie regulujące zasady, na jakich działać mają coffee shops.
Że tylko z licencją, że w określonej odległości od szkół i miejsc użyteczności publicznej, że tylko pewna liczba takich sklepów, że trzeba zapłacić wstępne do kasy miasta.
Ale pewnie niedługo sklepy z maryśką będą cool.
Władzę w państwie przejął Justin Trudeau i Kanada jest cool, bo nowy premier chce zalegalizować rekreacyjne używanie marihuany, uregulować nieuregulowane.
Jak to wygląda u nas, w dzielnicy Mount Pleasant?
Miejsc, gdzie można kupić sobie zioło, w okolicy jest sporo.
Jedno mamy nawet w naszym budynku, obok antykwariatu i francuskiej piekarni. Niemalże na przystanku autobusowym, dwa kroki od community centre.
Sklepików ładniejszych i brzydszych na sąsiedniej ulicy jest sporo. Niektóre to większe biznesy, z całą paletą produktów dodatkowych, serią ubrań czy gadżetów. Z pięknymi wystawami i reklamami.
Kupić skręta może każdy.
Tak mówią ludzie. Że rejestracja to mit, że nikt nie sprawdza.
A co ja mam na to powiedzieć jako matka dwóch synów, lat 4 i 9?
Przeszkadza mi zapach trawki w pobliżu placówek szkolnych.
Niestety w pobliżu szkoły Krzyśka, w Parku Relaksujących się Kolesi (tak, tak, jest taki park, Dude Chilling Park), owi kolesie często relaksują się nadmiernie, zostawiając po sobie śmietnik.
Choć pewnie sporo działo się pod wpływem leczniczego narkotyku, z miejsca nie winię jego stosowania.
Bo czy mnie oceniać, na ile ktoś potrzebuje i czy w ogóle?
Krzysiek ma taki stosunek jak do palaczy papierosów, czyli że śmierdzi. Dzieci pod wpływem w parku nie widziałam. Jednocześnie dobrze, że nowa ministerialna publikacja o maryśce zawiera mocno rozbudowaną sekcję o wpływie tejże na młodych.
Jest szansa, że lekarze będą uświadomieni, ostrożniejsi, a w szkole zaczną się pogadanki na ten temat – o ile już takich się nie organizuje.
Mam (słabą) nadzieję, że nikt Krzyśka czy Maćka (omg) nie poczęstuje, ale jeśli tak, to muszą wiedzieć, co to jest i do czego służy.
I nasza w tym głowa jako rodziców, żeby im to objaśnić. I o innych używkach też opowiedzieć. O szybkich przyjemnościach, które spłaca się długiem wobec siebie. Rozmawiać o alkoholu, o papierosach i o marihuanie też.
Żaden rząd za nas tego nie zrobi, choćby nie wiem, ile nakazywał i zakazywał.