Wpis zaktualizowany 22 października, 2019
Pytanie na dzisiejsze śniadanie: Jak przejść granicę kanadyjsko-amerykańską?
I po co nam to w ogóle?
No właśnie, ciężko jest o mniej absurdalny powód przechodzenia granicy niż konieczność wymuszona przez biurokrację kanadyjską.
Sprawa wygląda tak: żeby przedłużyć/odnowić/wystąpić o inne pozwolenie na pracę w Kanadzie, trzeba się udać się na tzw. Canada Port of Entry, czyli na granicę.
Dlaczego my musimy, skoro mamy Work Permit ważny do lipca 2017?
Musimy, gdyż Kuba zmienił pracodawcę.
A jego dotychczasowy Work Permit był ważny tak długo, jak pracował dla tego jedynego, jednego pracodawcy, który go do Vancouver ściągnął.
Zatem w momencie, kiedy na horyzoncie pojawiła się inna praca (i inny pracodawca) dotychczasowe pozwolenie na pracę staje się nieważne i trzeba wystąpić o nowe.
Zrobić to można tylko w Port of Entry, czyli albo na lotnisku, albo na granicy. Tak czy inaczej trzeba z Kanady wyjechać, żeby do niej wjechać, nawet jak się już w niej jest.
Musimy na lotnisku w Kanadzie, albo na przejściu lądowym zaaplikować ponownie o dokumenty.
Ok, trzeba to trzeba, więc teraz pytanie dokąd jechać?
- Wylecieć do Polski? Byłoby najlepiej i najprzyjemniej, jednak fakt, że rodzice przylatują lada dzień, sprawia że podróż do Polski w tym momencie mija się z celem.
- To może do Stanów pojechać samochodem? Do granicy niedaleko, tylko ta wiza do USA, nieszczęsna wiza.
[UWAGA: żeby wyrobić dokumenty na granicy, nie musisz wjeżdżać do Stanów. Możliwe jest wykonanie tzw. flagpole, czyli wyjechanie z Kanady na przejściu granicznym, przejechanie kawałka “ziemi niczyjej” wokoło masztu z flagą, bez wjeżdżania do Stanów i zaaplikowanie o dokumenty na granicy. My chcieliśmy przy okazji zobaczyć Seattle, a o wizę amerykańską i tak planowaliśmy wystąpić]
Stanęło na Stanach. Wymyśliliśmy, że pojedziemy do Seattle na jeden dzień.
Żeby móc wjechać do Stanów, potrzebowaliśmy wizy turystyczne.
#1
Poniżej kilka słów o tym, jak wygląda wizyta w konsulacie USA w Vancouver.
→ Wystąpiliśmy o wizy turystyczne dla całej rodziny, pozwalające nam na wjazd do USA. Zrobiliśmy to w Vancouver, wybierając jako placówkę konsulat USA w Vancouver.
→ Najpierw jednak było wypełnianie wniosku o wizę DS-160 na tej stronie. Sporo pisania, dla każdego z nas osobna porcja, chociaż po kliknięciu w Family application część informacji się kopiuje z poprzedniego wniosku. Sporo pytań (więcej dla Kuby, np. w jakich krajach był w ciągu ostatnich 5 lat), mniej dla mnie, dla dzieci jeszcze mniej.
Po polsku info o wizie jest tu.
→ Podczas wypełniania wniosku zaznaczyliśmy, że występujemy o wizę USA w konsulacie w Vancouver. Opłata jest taka sama, jak gdybyśmy o wizę wystąpili w Warszawie.
→ Nie trzeba być rezydentem ani obywatelem Kanady, żeby wystąpić o wizę amerykańską na terenie Kanady. Na stronie jest wprawdzie napisane, żeby o wizę występować w kraju, w którym się mieszka (czyli Polak przebywający w Kanadzie na wizie turystycznej powinien aplikować z Polski), ale jednocześnie piszą, że można umówić się w konsulacie w innym kraju.
→ Po wysłaniu elektronicznej aplikacji, system wygenerował nam potwierdzenia mailowe oraz opcje płatności za wizy.
Postanowiliśmy zapłacić gotówką, co jest o tyle uciążliwe, że musisz ją wyjąć, zanieść do określonego banku i tam wpłacić na przesłane konto.
Ale o tym przekonaliśmy się już po kliknięciu, że płacimy gotówką.
Myśleliśmy, że po prostu będziemy musieli mieć te pieniądze przy sobie, podczas spotkania w konsulacie. Jednak nie, więc piszemy, jakby ktoś miał podobne założenia do naszych.
→ Oprócz aplikacji oraz płatności konieczne były też zdjęcia. Zarówno w formie elektronicznej, jak i przyniesione do konsulatu.
Niby jest tam fotobudka, ale to dla tych co wniosą zdjęcia niepasujące formatem. Więc zdjęcia lepiej mieć.
→ I jeszcze jedno zaskoczenie tuż przy wejściu do konsulatu: nie można mieć toreb ze sobą.
Ani jedzenia. Ja oczywiście zaraz zapytałam się, czy dla dzieci wodę mogę wnieść, i książkę, i klocki Lego. Wyobraźnię mam sporą i doświadczenie też, i wiedziałam, że chłopaki już po godzinie czekania w konsulacie będą głodni i znudzeni.
Zgodzili się, tyle tylko że kazali przy sobie napić się z wnoszonej butelki.
Okoliczne biznesy zwąchały pismo nosem i oferują skrytki, gdzie można torby oraz inne rzeczy, których do ambasady nie wniesiesz, zostawić. Za opłatą.
Sama rozmowa w konsulacie, chyba z trzema różnymi osobami, to już taki standard small talku. Po co do Stanów, co będziemy robić, czy mamy rodzinę w Stanach i co robimy w Kanadzie.
Rozmowa spokojna, bo chłopaki wtedy budowali z Lego na podłodze i się nie wtrącali. Na koniec dostaliśmy info, że mamy wizy i mamy czekać na maila od 3 do 5 dni.
A potem pani urzędniczka amerykańska zabrała nam paszporty.
I to już było mocne, nieprzyjemne zaskoczenie.
Zostaliśmy bez żadnego dokumentu, bo i zezwolenia na pracę były w paszportach.
Umiejętnie pokierowani przez ochronę i żegnani przez urzędniczkę nawet nie zdążyliśmy zaprotestować i otrzeźwienie przyszło dopiero na ulicy.
O żeszkuwłoski. Dobrze, że kilka godzin później na maila przyszło info, że wizy zostały wklejone i paszporty nadane do miejsca, które wskazaliśmy przy składaniu aplikacji.
Paszporty zostały wysłane pocztą (sic!) do urzędu pocztowego. Za dostarczenie do rączek własnych jest dodatkowa opłata.
#2
Ale nic to, mamy paszporty, bierzemy samochód, pakujemy dokumenty do nowego kanadyjskiego Work Permit i jedziemy na granicę.
Na przejściu celnik amerykański zadał kolejny zestaw pytań z cyklu five w’s, czyli po co, do kogo i na jak długo.
Powiedzieliśmy, że do Seattle, że wracamy wieczorem, więc celnik kiwnął głową, nalepkę przykleił na szybę i kazał jechać do drugiej kontroli. Takiej w budynku, ze sprawdzaniem odcisków i robieniem zdjęć. Kolejni urzędnicy i kolejne rozmowy, nic poważnego, możemy wjechać do Stanów, tylko jeszcze opłata za white papers. I tu nas macie – nie mamy bladego pojęcia, co to są te białe papiery, które nam obok wizy wkleili, wygląda to jak kolejny rodzaj pozwolenia, w naszym wypadku ważny do sierpnia 2016 (a same wizy ważne 10 lat).
Ten dzień spędziliśmy w Seattle, w Muzeum Lotnictwa, ale o tym będzie kiedy indziej.
#3
Na razie wracamy na granicę, wracamy do Kanady.
Zaraz na przejściu, po pytaniu ze strony celnika kanadyjskiego, jaki jest nasz status w Kanadzie, zostaliśmy skierowaniu do budynku, aby przejść ponownie procedurę aplikowania o Work Permit.
Możemy z czystym sumieniem polecić tę drogę dostania się do Kanady, całkiem inną niż przylot samolotem, a nasze wrażenia są pozytywne.
W budynku skierowano nas do odpowiedniej kolejki, która w porównaniu z kolejkami na lotnisku wyglądała wręcz pociesznie.
Dobry znak, pomyśleliśmy, może szybko pójdzie.
I rzeczywiście, w miarę szybko nas wywołano, a celnik zaraz po obejrzeniu naszych dokumentów zapytał się, po co nam nowe pozwolenie, skoro stare jest wciąż w mocy.
Kolejne tłumaczenie, poparte całym plikiem dokumentów, wydruków z nowej firmy. Ok, celnik zrozumiał, nie ma problemu.
Jeszcze jedna rzecz: ponieważ Kuba pracuje do końca marca dla poprzedniego pracodawcy, to dobrze by było, żeby miał też to stare pozwolenie. Więc zrobiliśmy oczy kota ze Shreka i celnik zostawił mu jego papier, chociaż moje i dzieci stare pozwolenia zabrał.
I już mogliśmy wjechać do Kanady, i mamy pozwolenie na pobyt i pracę do lutego 2018.
Czy zostaniemy, na jak długo zostaniemy i w ogóle co dalej, to już jest temat na osobną historię 🙂
[dopisek z 2017: Jednak w Kanadzie zostaliśmy. Chcesz wiedzieć więcej? KLIK]