Strona główna » Powrót do Vancouver po trzech tygodniach w Polsce – o przelocie

Powrót do Vancouver po trzech tygodniach w Polsce – o przelocie

Raz przylecieliśmy, to co, ma nam się drugi raz nie udać? Hehehe, ale człowiek to naiwny jest [to o mnie]

#1

Zacznę od lotu

Ja nie wiem, czemu my takie sieroty byliśmy, żeby się zgodzić na lot z dwiema przesiadkami, w tym jedną już na terenie Kanady (Toronto konkretnie).

Ciężka to przeprawa, nawet jak już się mniej więcej wie, czego się spodziewać (w  końcu rozmowę z urzędnikami Immigration Canada mieliśmy w zeszłym roku).

Najpierw spóźnił się samolot Lufthansy z Warszawy do Monachium

[Przyznawać się? Nieee? No dobra, przyznam się, niech trochę fejmu i na mnie spłynie 😉 ]

Lecieliśmy z nie byle kim, z samym Korwinem – Mikke. Ale się na nas nie obejrzał, nie żebyśmy się znali, ale mógł, c’nie? Jednak nie. W pierwszej klasie siedział, dostał jedzenie na talerzu, nie to co my szare ludki, li i jedynie kanapka do rączki.

Tak memląc kanapkę, dolecieliśmy do Monachium

Po wylądowaniu i podjechaniu autobusem, 15 minut rączym kłusem przebiegliśmy przez lotnisko. Kontrola, w sumie szybka, przez Polizei, dzieci w stanie do życia nawet, w końcu to dopiero jedna godzina w samolocie i kanapki do rączki były, więc co tam, można biec na następny samolot do Toronto.

My zdążyliśmy wsiąść, nasze walizki już nie (tak podejrzewamy).

I jeszcze żeby nakreślić mniej więcej obraz jak wyglądaliśmy: dwójka dorosłych, trzylatek na ręku i ośmiolatek pod ręką, dwie walizki podręczne, torba moja, torba na lapka, walizka jeździk i mega nieporęczny fotelik samochodowy.

Plus oczywiście te wielkie 4 walizy, zgubione gdzieś pomiędzy Warszawą a Monachium.

No ale dobra, siedzimy w samolocie do Toronto

I teraz niech mi ktoś to wyjaśni: samolot z Frankfurtu do Vancouver (zachodnia Kanada) leci 9 godzin z kawałkiem, samolot do Toronto z Monachium leci 8 godzin z kawałkiem (wschodnia Kanada).

Jak to możliwe, hę? Zakrzywia się czasoprzestrzeń, samoloty z Frankfurtu mają superdopalanie, czy po prostu ta odległość około 5 h pomiędzy Vancouver a Toronto to jakaś ściema?

Dla porównania: na początku września z Montrealu do Brukseli lecieliśmy około 7 godzin, ale tego lotu tez nie wspominamy dobrze, bo słabo karmili (Air Canada wstydźcie się, tutaj punkcik dla Lufthansy), a nasze telewizorki nie działały (dostaliśmy co prawda przeprosinowy voucher zniżkowy na następny lot tymi liniami, ale kto by tam leciał następnym razem, skoro serwis taki słaby).

[dopisek w 2017 – nie cierpię Air Canada, nie łudzę się, że ktoś z ich obsługi to czyta, ale serio, ten przewoźnik jest bardzo, bardzo zły i jak mam lecieć Air Canada, to się zastanawiam, czy chcę aż tak bardzo do Polski]

Podczas wczorajszego lotu Maciuś nam się rozchorował. To znaczy najpierw rozchorowałam się ja, ale nie tak spektakularnie i na widoku. Jakieś trzy godziny przed Toronto zwymiotował na wszystko co było pod ręką, przede wszystkim na mnie.

Szybka akcja, łatwo nie było, w końcu to samolot i wanny nie ma, siedzieliśmy w rzędzie najdalej od WC, więc trzeba biednego, słaniającego się nieść przez pół pokładu.

Jakieś ubrania na zmianę były, więc dało radę, stewardesa przyniosła torebkę z kawą, żeby zapach zneutralizować.

Pech chciał, że zaczęto roznosić jedzenie, no to Maćka rozbolało po raz drugi.

W pewnym momencie pomyślałam, że zostanę toples, bo ja dodatkowych ubrań nie miałam oczywiście.

Podobno damskie toples jest dozwolone w Ontario, więc może by mnie nie zamknęli, a mina urzędnika imigracyjnego byłaby bezcenna.

Wysiadamy w Toronto i teraz to dopiero cyrk się zaczął

Przede wszystkim każą pójść po walizy te nadane w Warszawie, czyli że mamy cały, CAŁY nasz bagaż przetaszczyć na następny lot.

Mieliśmy teoretycznie prawie 2 godziny na przesiadkę.

Ale jak tylko zobaczyliśmy pierwszą kolejkę (żeby cię wpuścili do Kanady), wiedzieliśmy, że lekko nie będzie. Tłum dziki się kłębił, Maciek wyglądał, jakby miał się zaraz pochorować ponownie, więc proszę pierwszego lepszego urzędnika o pomoc.

Wepchnął nas do kolejki dla niepełnosprawnych – około 20 wózków inwalidzkich i my.

Celniczka niezadowolona, że co my niby w tej kolejce robimy, to mówię, że dziecko wymiotuje, a odprawa na następny lot za niecałą godzinę.

Wpuściła nas do Kanady, wielkie czerwone litery na deklaracji celnej, co się ją w samolocie wypełnia, napisała, więc biegniemy po walizy, te wielkie.

Po 45 minutach czekania wciąż ich nie ma. Dobrze, że ktoś przyszedł i powiedział, że więcej nie ma bagażu, bo byśmy pewnie do dzisiaj tam stali, wpatrując się tępym wzrokiem w taśmę karuzeli bagażowej.

Zatem biegiem do okienka, że bagaż zgubiony. Proszę ludzi w kolejce o przepuszczenie.

Dostajemy kwity do wypełnienia (kolejne 5 min.), biegiem do celnika. Ten każe iść na lewo.

Tam tłum długi ponowny, więc proszę ludzi w kolejce o przepuszczenia po raz drugi. Celnik krzyczy, że tak nie można i że mam czekać na swoją kolej.

Nerwy mi puszczają, płaczę, szukam innego celnika i dosłownie mówiąc proszę o zlitowanie, tłumaczę, że mam dziecko chore i jeszcze 5 godzin lotu przede mną, a odprawę zamykają z pół godziny, i że wszystkie nasze walizki zginęły.

Macha ręką i możemy iść.

Do tej pory nie rozumiemy z Kubą, po co nam kazano stać w tej kolejce, skoro nie mieliśmy bagażu, bo walizki zgubione, ale grunt, że ktoś się zlitował.

Biegiem dalej, tym razem do odprawy na lot do Vancouver

Biegnę i krzyczę wymiotujące dziecko, wymiotujące dziecko, żeby ludzie z drogi zeszli.

Kolejna kontrola celna, kolejna kolejka, więc proszę ludzi w kolejce o przepuszczenie po raz trzeci.

Problem – fotelik samochodowy, nie wchodzi do skanera. Chyba mam już szał w oczach, albo co, bo wszyscy patrzą na mnie z wyraźnym zdziwieniem, żeby nie powiedzieć przerażeniem, co to za wariatka. No i pachniemy wszyscy wiadomo jak.

Dobra, fotelik sprawdzili, można iść dalej.

To teraz do gate, do wejścia na samolot, boże czemu to lotnisko jest takie wielkie.

Zdążyliśmy wbiec na pokład 10 minut przed odlotem. Ale i tak za późno, żeby spokojnie klapnąć na siedzenia, bo najwyraźniej już się spodziewano, że nie zdążymy, gdyż nasze miejsca były przyznane innym.

Więc  kolejne pięć minut przesadzania.

Lot do Vancouver pamiętam jak przez mgłę, chyba spałam na podłodze, żeby Krzyś mógł nogi wyciągnąć. Albo zemdlałam. Albo obie rzeczy naraz. Nie zdziwiłabym się.

Potem jeszcze wypełnienie kwitu na zgubiony bagaż (ma być dzisiaj), taksówka i jesteśmy.

Wyjechaliśmy na Okęcie o 11 rano, 28 września, weszliśmy do mieszkania w Vancouver o  8 rano polskiego czasu, 29 września.

Krzyś jest w szkole, Maciek w przedszkolu, Kuba w pracy, ja ogarniam.

Dziękujemy Wam wszystkim za ten czas w Polsce, za dobre myśli i kciuki. Dziękujemy!

#2

Dzień drugi, czyli jak już dolecieliśmy, to jak to wyglądało.

Trochę jest niefajnie teraz, jednak trzy miesiące chłopaków poza Kanadą robią różnicę. Nie są zbyt pewni siebie, raczej niechętnie się odzywają po angielsku. Wciąż walczymy ze zmianą czasu, a noce niespanie raczej nie pomaga.

Maciek zachowuje się tak, jakby w swoim przedszkolu nigdy nie był, choć panie te same, większość dzieci też.

Krzysiek już na trzeci dzień łatwiej znosi szkolną rzeczywistość, w ławce siedzi z dobrym kumplem z zeszłego roku, pani wprawdzie inna, ale koledzy ci sami. Szalenie to miłe było, że wszyscy się ucieszyli na nasz widok, koledzy, nauczyciele, sąsiedzi, welcome back, to kiedy kawa?

Myślimy z Kubą, że chłopakom mała rozgrzewka się przyda i będzie dobrze. No bo w końcu jak może nie być, c’nie?

Z rzeczy innych:

  1. walizki się odnalazły, jupikajej
  2. poprosiłam w pracy o zmniejszenie liczby godzin, no bo gdzie ten life-work balanace, hę?
  3. polska drożdżówko z serem, och, wracaj, choćby we wspomnieniu? Miałam kilka w bagażu podręcznym, przecież to niemożliwe, żeby tak szybko zostały skonsumowane…….

Tylko tyle, albo aż tyle. Jak masz ocotę podzielić się swoją historią z lądowania w Kanadzie, daj znać w komentarzu, a ktoś ci podziękuje. Ode mnie ❤