Strona główna » Kanadyjski żłobek Maćka i szkoła Krzysia – pierwsze wrażenie

Kanadyjski żłobek Maćka i szkoła Krzysia – pierwsze wrażenie

Ten post przeszedł niejeden lifting. A wszystko po to, że wracając do tamtych chwil, do tamtych emocji, nie potrafiłam się powstrzymać, żeby za każdym razem czegoś nie dodać/ująć,  czy inaczej sformułować.

Ale tak to już jest z emocjami..

Jeśli szukasz informacji o tym, jak dzieci polskie czują się w kanadyjskiej placówce tuż po przeprowadzce do kraju klonowego liścia, to dobrze trafiłeś. Sporo emocji i trochę faktów, czyli jak wyglądał nasz kanadyjski żłobek i szkoła na początku życia w Vancouver.

Pierwsze dni w kanadyjskim żłobku Maćka

Ciężko jest mi znaleźć odpowiednik polski daycare, bo to nie jest do końca przedszkole, ani do końca żłobek, ani tym bardziej przechowalnia dzieci. Albo punkt opieki, chociaż to trochę dziwnie brzmi.

Maciek chodził do St. Michael Daycare (znalazłam taką stronę internetową, ale od razu napiszę, że jest nieaktualna niestety).

  • Na początek na trzy godziny dziennie, od 9 do 12.
  • Po jakimś czasie zostawał na drzemkę i wtedy był odbierany o 15.
  • Kiedy zaczęłam pracę, mogłam go odbierać najwcześniej o 16:30. Punkt opieki otwarty jest do 17:30.
  • Zaczął chodzić do daycare w listopadzie 2014, ja poszłam do pracy na cały etat w marcu 2015.

Pierwsze trzy godziny beze mnie, w kanadyjskim daycare, przypadły na listopad 2014. Nawet mu się podobało, zjadł dwie miski zupy, po odebraniu z daycare był przejęty i opowiadał po swojemu.

Niestety, następne tygodnie nie były już takie różowe – było niezadowolenie, że go zostawiam. Ale myślę, że to akurat nie wina kanadyjskiej placówki, tylko po prostu, taki etap.

Standardowa tęsknota za mną, z rana, trwała przez dobre dwa miesiące.

Nie będę ściemniać, lekko nie było.

A przecież w daycare jest ciekawie!

  • Dyrektorką jest Dana, Czeszka z pochodzenia, która do Maćka mówi: nie płacz chłopcziku.
  • Dzieci różnie mówią po angielsku, są takie co tak jak Maciek, dopiero się uczą.
  • Wszystkie bawią się razem, niezależnie od wieku, a nie tak, jak w Polsce, że maluchy z maluchami, a starszaki w drugiej turze dopiero.

Dyrektorka mówi, że w swojej 40 letniej praktyce miała wiele dzieci, które nie mówiły i były w podobnej sytuacji, co my – nowe środowisko, nowy język. I że wszystko się wyrównało, uspokoiło z czasem.

Powinnam się nie martwić, ale się martwię.

Czas pokaże, że Dana miała rację.


Pierwsze dni w szkole kanadyjskiej Krzysia

Krzysiek poszedł do drugiej klasy szkoły podstawowej Mount Pleasant Elementary. Ponieważ był strajk nauczycieli, rok szkolny zaczął się pod koniec września 2014.

Pierwszego dnia szkoły 22.09.2014

Tiaaa, siła przyzwyczajenia jest jednak ogromna.

Nasz pierwszy dzień szkoły zaczęliśmy po polsku, czyli od wymaganej szkolnej elegancji (koszula plus czarne spodnie) i pokrzykiwania rano, że oczywiście nie zdążymy.
Choć coś mi mówiło, że pierwszy dzień szkoły w Vancouver będzie wyglądał inaczej niż w Warszawie. No i wyglądał, ZUPEŁNIE INACZEJ.

Nauczyciele, rodzice i uczniowie wyglądali za to zupełnie zwyczajnie, codzienne stroje, żadnego spięcia, punktualnie owszem (w Kanadzie wszyscy są bardzo punktualni), ale bez nerwowego dreptania po korytarzu.

Po przyjściu uczniowie, którzy do szkoły uczęszczali już w zeszłym roku, kierowali się do swoich nauczycieli. Nauczyciele pozdrawiali i ściskali. Rodziców zresztą też ściskali, wszyscy się ściskali jak starzy znajomi 🙂

Po szkole chodziła uśmiechnięta dyrektorka i inne princypaly, dyrka była w żółtej bluzce, kwiecistej spódnicy i klapkach, także tyle w temacie szkolnej elegancji i mundurka.

Apelu żadnego nie ma, powitania przez ministra czy czegoś takiego. Byli też wolontariusze z sąsiedztwa, którzy często w takich sytuacjach pomagają odnaleźć się nowicjuszom takim jak my.

Krzyś został skierowany do drugiej klasy.

Pierwszego dnia szkoła trwała całą jedną godzinę. Zapytałam wychowawczynię (Ms. Harris, uczy też WF), czy mogę zostać na korytarzu,żeby jakby co, i popatrytwałam ponad regałami.

Widziałam, że Krzysiowi było bardzo ciężko, łezki się zakręciły, nie chciał wziąć żadnej książki, bo mówił, że i tak nie zrozumie. Inni chłopcy podpatrywali z zaciekawieniem, jeden zagadywał, ale Kris siedział z ponurą miną.

Początki nie są łatwe, będziemy się starać.

Podczas tej jednej godziny dzieciaki:

  • czytały każdy swoją książkę (Krzyś nie czytał),
  • rozwiązywały zadania z matematyki pod kreską (Krzyś rozwiązał obie strony kartki),
  • zbierały swoje prace zeszłoroczne i opróżniały szafki na ten rok (siłą rzeczy Krzyś niewiele robił),
  • słuchały nauczyciela siedząc na dywanie w kółeczku i śpiewały.

Ciekawe doświadczenie, ale na fali buntu Krzysiek mówi, że on woli takie normalne wkuwanie, lekcja po lekcji. Hehehe, zapytam go za trzy miesiące.

Nic nie wiem o podręcznikach, zeszytach, przyborach, nie znam jego planu lekcji, wiem, że od jutra mają zajęcia od 9 do 15, że stołówka ruszy od czwartku, więc musi wziąć ze sobą lunch bez orzechów, i że na lunch będą mieli prawie 45 minut, więc od biedy da radę podbiec do domu, zjeść i wrócić, choć wolałabym, żeby w tym czasie łapał kontakt z dziećmi, zobaczymy jak będzie.


Marzenia matki-emigrantki mam, takie cichutkie, żeby nie zapeszyć:

  • Jak bardzo chciałabym,  żeby już był czas przyszły, jakieś trzy miesiące do przodu.
  • Żeby mu było łatwiej, żeby nie pytał drżącym głosem: Mamo, a co jak mi się nie uda?
  • Żebym mogła go tak wspierać bardziej na miękko, a mniej po żołniersku.
  • Żeby miał kolegów.

Drugiego dnia szkoły okazało się:

  • że panie nauczycielki są dwie;
  • że nic się do szkoły nie przynosi, tylko płaci się 25$ i jest wszystko, książki, zeszyty, farbki, etc.;
  • że od rana jest śniadanie, płacisz ile możesz, np 0,25$ i w stołówce możesz zjeść kanapkę z dzieckiem , z jego kolegami i z nauczycielami;
  • że brak ścian i zamkniętych klas to tzw. open school concept. Jest niewiele ścian, cała przestrzeń szkoły została podzielona regałami z książkami, stojakami, sztalugami i lekkimi przepierzeniami. Jak się uprzeć to słychać wszystkie klasy i wszystkich uczniów naraz.
  • że dzieci wychodzą na każdej przerwie (a jest ich dwie), chyba że leje, tzn. LEJE, ale nawet wtedy kurtki są w odwrocie.

Kolejne dni w szkole pokazały, że Krzyś nie chce mówić po angielsku, tzn. w domu owszem i chętnie, nas się pyta, do siebie mówi, JA WIEM, że potrafi zapytać i odpowiedzieć w prostych słowach. Ale w szkole niechętnie się odzywa.

Mama dziewczynki, siedzącej przy jego stoliku, zapytała się mnie, czy to ja jestem mamą tego chłopca, co tak nic nie mówi i czy mogą jakoś pomóc (miłe to było).

Krzysiek nie mówi, bo nie chce, a nie bo nie rozumie. Tak ja to widzę po trzech tygodniach szkoły.

Stąd wraz z nauczycielką wymyślamy mu zachętę w postaci zbierania wyrazów/zdań angielskich – w zeszycie odnotowuje, ile i co powiedział po angielsku, dostaje naklejki i zbiera punkciki.

Trochę słabe jest to, że ja to wymyśliłam (miałam nadzieję, że nauczycielki wykażą się większą kreatywnością i doświadczeniem w pracy z takimi dziećmi).

Czuję się bardzo pedagogicznie niepewna w te klocki, działam bardziej intuicją, niż rzeczywistą wiedzą, jak uczyć własne dziecko języka.

Dobrze, że Krzysiek lubi pracę w książeczkach – kupiliśmy trochę i w domu sobie codziennie robimy po kilka stron, głównie English (angielski) i Math (matema).

Codziennie inna literka sponsoruje dzień – pamiętacie to ze starej dobrej Ulicy Sezamkowej? Ulicę też oglądamy, nie zdawałam sobie sprawy jaka jest fajna w nauczaniu angielskiego.

Emocje szkolne i strach pierwszego dnia, związany z niezrozumieniem Angielskiego różnie się objawia.

  • Krzysiek potrafi się położyć na dywanie i udać, że śpi. I teraz nie wiem, czy on to robi bo: czuje się bezpiecznie i sobie pozwala na więcej, czy właśnie odwrotnie, czuje się niepwenie, chce w ten sposób zwrócić na siebie uwagę?
  • Nauczycielka zwróciła nam uwagę, że Krzyś nie patrzy w oczy podczas rozmowy. I się oblizuje. No, zwłaszcza ten jęzor wywalony to oznaka braku szacunku.
  • Jednak są dni, kiedy Krzysiek mówi: Mamo, ale ja już rozmawiam z wszystkimi kolegami po angielsku.

I takich dni będzie coraz więcej, prawda?


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie miała wątpliwości, czy są szczęśliwi.

 Często na chodzi mnie ta myśl, co powiedzą za kilka lat. Czy będą źli, że wyjechaliśmy z Polski? Czy będą wiedzieli, kim są?

I czy od tego zależy och szczęście?


 Przeczytaj więcej o dziecięcych emocjach z początków emigracji