Strona główna » Dziecko kontra kanadyjski dentysta czyli po co te zęby?

Dziecko kontra kanadyjski dentysta czyli po co te zęby?

Dentysta ogólnie

dentystą jest jak z lekarzem rodzinnym (pierwszego kontaktu). Trzeba się do niego zapisać, czyli znaleźć takiego, który przyjmuje nowych pacjentów.

Ale zanim w ogóle pójdziemy do dentysty, to trzeba sprawdzić, czy nas na niego stać. Zabiegi dentystyczne nie są niestety zawarte w prowincjonalnym planie medycznym.

Dobra wiem, że w Polsce też większość i tak korzysta z prywatnych usług dentystycznych, ale na upartego by się znalazło takie gabinety, gdzie można ząbki podrasować na NFZ. Wiem, że to wiedza tajemna, gdzie takie są, ale są. Wracając do Kanady – zatem jeśli tutejszy pracodawca wspaniałomyślnie nie dorzuci dental coverage do pakietu przywilejów pracowniczych, to wszystkie plombowania, czyszczenia i inne takie płacimy 100%.

My mamy na szczęście 80% dental coverage z ubezpieczenia w firmie K., czyli płacimy tylko 20% standardowej ceny.

W 2015 działało to tak:  Zapisujemy się do dentysty, miła pani recepcjonistka/technik dentystyczny bierze od nas numer ubezpieczenia, dzwoni do nich i dowiaduje się, ile możemy wydać na zęby rocznie. W naszym przypadku 750$ na głowę. Pierwsza wizyta: rentgen, czyszczenia, plan leczenia – 250 CAD.

Reszta ubezpieczania wystarcza na 2, może 2 i pół plomby.

Na rok. Dużo? Mało? Za mało?

Dentysta dziecięcy

Boli ząb

Przychodzi taki dzień, kiedy twoje dziecko cię budzi z płaczem, że boli. Masakra i bezsilność, i wkurzenie też. Bo plan porankowy się sypie, bo grzebiąc w głowie nie znajdujesz lekarstwa, a w szafce też pustki. Jedyne, co możesz aplikować to pocieszenie. Słabo. Mało.

Krzysia rozbolał ząb. Istne przebudzenie mocy (tej złej). Dziecko kontra kanadyjski dentysta.

Szukanie dentysty na CITO. Niby mamy jakiegoś takiego family dentist, ale dość daleko, i najczęściej jeździmy do niego rowerem. Zresztą to bardziej dentysta od dorosłych jest ( a jest różnica, o czym dalej będzie) Popołudniem w deszczu, ciągnąc Maćka i opierającego się Krzyśka,  wcale mi się nie chce tam jechać. Więc szukam w pobliżu. Jest jeden, w Olimpic Village, nowo otwarty i ma promocję na wizyty. Dzwonię, mówię, że dziecko cierpi, i że popołudniem się zgłosimy.

U dentysty nr 1

Przychodzimy, i w sumie nie powinnam być zdziwiona, bo multitasking to przecież amerykański wynalazek, ale jestem, bo wita nas pani recepcjonistka łamane na dentystka. Ok, niech i tak będzie. Krzyśka ładujemy na fotel, otwarcie paszczy i już wiem, że te wszystkie doświadczenia z naszą dentystyką panią Bogusią drogą, te wszystkie polskie doświadczenia na nic się Krzyśkowi tutaj nie przydadzą, bo cały jest w nerwach podczas tej swojej pierwszej kanadyjskiej dentystycznej wizyty. Lekarka kiwa głową, pokazuje mi dziąsło biedne obolałe (Krzyśka, nie swoje) i mówi, że ona nic tutaj nie zrobi, ząb mleczny idzie do wyrwania, a zrobić to może li i jedynie pediatric dentist. O mamo, i co po tych jej dyplomach z Harvardu, jak dziecku zęba mlecznego nie jest w stanie wyrwać?

Wkurzam się, a Krzysia nadal boli.

Lekarka, odchodzi od fotela dentystycznego, siada do telefonu na recepcji i dzwoni. Po dziecięcych klinikach dentystycznych. I to jest pierwszy raz, kiedy się dowiaduję, że takowe istnieją. Jakoś do tej pory żyłam w nieświadomości zupełnej, dentysta to dentysta. Ale nie. Miło ze strony tej naszej dentystyki, że dzwoni i próbuje coś załatwić, dla nas. A lekko nie jest, to okres świąteczny i większość lekarzy, tych dla dzieci i tych dla dorosłych, wyjechała na urlop do Kalifornii. Ewentualnie do Whistler na narty. Co tu robić, Krzysia rozbolał ząb, trza rwać, a nie ma komu. Przypomina mi się nie wiadomo czemu film “Znachor”. Dobrze chociaż, że Krzysiek dostał antybiotyk na ten ząb, jakoś mniej się słania, coś się poprawia chociaż chwilowo.

Po 20 minutach lekarce udaje się umówić nas na wizytę u dziecięcego dentysty w Richmond. Ha, to jest pod Vancouver, musimy jechać dwoma autobusami i metrem, najważniejsze jednak, że jest wizyta. Ale, ale to jest konsultacja, na której zobaczą, czy są w stanie mu pomóc, i jakby co umówią drugą wizytę, tydzień później. Cholera jasna, myślę już mało cenzuralnie, dziecko cierpi, co oni chcą oglądać? Dentystka chyba myśli podobnie, mimo tego Harvardu, bo im mówi, że konsultacje i zdjęcia już zrobiła, że im prześle i że trzeba rwać. Się zgadzają, żeby zrobić dwa w jednym i mamy się pojawić na czczo.

Znaczy się Krzysiek na czczo, ale ja też w ramach współodczuwania nie jem śniadania.

U dentysty nr 2

Bladym świtem docieramy do Richmond. Łał, oczy robią się wielkie jak spodki, i się upewniam, czy to przychodnia, czy raczej salon z playstation. Telewizory, bajki, eksboksy, czyli wszystko, żeby dziecko zapomniało, po co tu jest. Kreujemy pozytywne doświadczenia dentystyczne. Rozumiem ideę, ale jak dla mnie trochę przesada w drugą stronę. Bo co to za nauka dla dziecka, że jak zębów nie myłem i u dentysty wylądowałem, to mogę w końcu pograć w fifę? Więcej cukierków i mniej szczotkowania równa się częstsze wizyty w tym rajskim pomieszczeniu. Proste co? Logiczne co?

Ok, moje rozmyślania przerywa pani pomoc dentystyczna (albo technik dentystyczna, w sumie to nie wiem) i wzywa Krzyśka na fotel. Obok, na innych fotelach leżą inne dzieci, oglądają filmy na innych telewizorkach, inne panie pomoce dentystyczne przygotowują dziecięce buźki na nadejście doktora. Który to doktor jest jeden, chodzi od fotela do fotela, tu pogrzebie, tutaj zaordynuje, tam pokręci głową. Tak to jest pomyślane, efektywność pracy i czynnika osoboludzkiego.

Od lżejszych spraw nie jest doktor.  Od grubszych, jak się okazało, również nie.

Stomatolog patrzy na Krzyśka, zaspanego, wkurzonego, że grać nie może, z bolącym zębem i mówi, że on nie będzie rwał. Że Krzysiek sobie nie da, że on jako doktor rekomenduje zabieg. Pod pełną narkozą, w centrum chirurgicznym. Jezu, myślę, przecież to ząb mleczny jest, jak to doktor od dziecięcych zębów nie może go wyrwać? No nie może, chce kreować pozytywne doświadczenie dentystyczne, żeby nie bolało WCALE, musi być narkoza. Mówię, że Kris bardziej się przestraszy, że musi iść do szpitala, na zabieg, niż żeby mu teraz szczękę otworzyć, zęba wyrwać, rachu ciachu i po strachu. Ale lekarz się nie zgadza. Mówi, że on tego nie zrobi. Że żaden z jego kolegów tego nie zrobi. Trzeba do szpitala.

Oczywiście nasze ubezpieczenie dentystyczne nie obejmuje operacji wyrwania zęba mlecznego.

A chirurgiem przeprowadzającym operację jest syn dentysty. Milczę, bo co mam powiedzieć. Przecież chcę, żeby Krzyśka przestało boleć, nieważne jakim kosztem.

U dentysty nr 3

Zatem trzecia placówka, dobrze, że przyjęli nas jako nagły przypadek. I to jest pierwszy raz, kiedy doświadczam tego strachu rodzica dziecka, które jest zabierane na salę operacyjną. Kiedy przychodzi anestezjolog i mówi o powikłaniach. Nie słyszę tego, że są mało prawdopodobne. Że takich zabiegów wykonuje się tutaj do 6 dziennie. Że nie ma się co bać.

I rzeczywiście, po godzinie jest już po strachu. I po zębie. Okropnym, zepsutym zębie. Krzysiek się trochę słania, zamawiają nam taksówkę i w końcu jesteśmy w domu.

Bez zęba. I bez około 400 CAD, które zapłaciliśmy. Resztę kosztów, czyli 80% całości, zapłacił ubezpieczyciel z firmy Kuby. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo przysyłają do nas i do klinik tyle korespondencji, że ciężko się połapać.

A ząb ku przestrodze leży w komodzie. Straszak, jak chłopaki zbytnio się ociągają ze szczoteczką.

Ufff. Koniec. Z pierników i słodkości pozostaje nam jedynie oglądać zdjęcia.